Witold M.Orłowski Bieżący rok zakończymy wyższą od spodziewanej inflacją. W odpowiedzi na to część członków Rady Polityki Pieniężnej poświęciła swój czas nerwowemu wyszukiwaniu wszystkich winnych temu niepowodzeniu (rzecz jasna, z wyłączeniem samej Rady). Tymczasem, zamiast prowadzić działanie równie bezproduktywne, należałoby raczej pomyśleć o kilku prostych wnioskach, które z tej przykrej lekcji płyną. Fakt, że inflacja w końcu tego roku sięgnie zapewne około 9.5% jest przykrą niespodzianką i dla ośrodków trudniących się prognozowaniem, i dla Narodowego Banku Polskiego odpowiedzialnego za realizację swego własnego celu inflacyjnego. No cóż, w gospodarce nie wszystko daje się z góry przewidzieć – w tym roku zaskoczył nas zarówno gwałtowny wzrost światowych cen ropy naftowej, jak niespodziewane jesienne osłabienie złotego wywołane głównie zawirowaniami politycznymi, jak wreszcie nadspodziewanie silny efekt zmian metodologicznych wprowadzonych przez GUS w pomiarze inflacji, podnoszących wskaźnik inflacji o około połowy punktu procentowego („zawinił” nowy system wag, w którym zmniejsza się udział stosunkowo wolno drożejącej żywności, a wzrasta udział szybko drożejących usług). Trudno, nie stała się wielka tragedia, po prostu dostaliśmy od życia lekcję z której należy wyciągnąć odpowiednie wnioski. Nieudany suflet Niestety, zamiast zająć się właśnie wyciąganiem wniosków z niedużego w sumie niepowodzenia, część członków Rady Polityki Pieniężnej (RPP) poświęciła swój czas nerwowemu wyszukiwaniu i wskazywaniu wszystkich winnych takiemu obrotowi sprawy (por.artykuł Bogusława Grabowskiego z 23 listopada, oraz polemikę Michała Zielińskiego z 9 grudnia). Winny więc okazał się minister finansów, który dopuścił do zapaści ZUS, rząd wspierający ceny produktów rolnych, instytuty prognozujące, które nie ostrzegały o zagrożeniu, arabscy szejkowie podnoszący ceny ropy – słowem wszyscy, poza Narodowym Bankiem Polskim. Analiza taka przypomina trochę sytuację, w której kucharz, któremu nie wyszedł suflet (bardzo trudna rzecz do zrobienia) oskarża o to zbyt powolnych kelnerów, zły piec, nieświeże półprodukty, zbyt niecierpliwych gości – wszystkich poza sobą samym. Prawda jest natomiast taka: wszystkie te oskarżenia mogą być całkowicie słuszne, ale za suflet w ostatecznym rachunku odpowiada kucharz i nikt więcej. Sytuacja RPP jest podobna. Dwa lata temu RPP sama ustaliła, że w swoich działaniach będzie kierować się zasadą bezpośredniego celu inflacyjnego, to znaczy deklarować maksymalny poziom, który może osiągnąć inflacja w końcu roku i stosować wszystkie dostępne narzędzia, by do przekroczenia tego poziomu nie dopuścić. Jeśli dziś się nagle dowiadujemy, że właściwie to NBP w żaden sposób nie mógł wyegzekwować realizacji celu inflacyjnego, bo od jego działań ważniejsze są działania wszystkich innych aktorów sceny gospodarczej, nie sposób nie postawić pytania: czy w takim razie RPP mogła deklarować realizację bezpośredniego celu inflacyjnego? Rok temu, gdy skutkiem zbiegu szeregu przypadkowych czynników inflacja gwałtownie spadła, całą zasługę RPP przypisała sobie. Dziś, gdy cel inflacyjny jest przekroczony, cała wina spada na głowy innych. Nie jest to zbyt poważne zachowanie ze strony instytucji obarczonej konstytucyjnym obowiązkiem dbałości o wartość polskiego pieniądza. Chciałbym w tym miejscu powiedzieć zupełnie jasno: nie wydaje mi się, by w ciągu roku 1999 NBP popełnił jakieś poważne błędy w polityce pieniężnej. Można oczywiście dyskutować na temat tego, czy obniżka stóp procentowych w początku roku nie była nieco zbyt silna, a reakcja z końca roku przesadnie nerwowa. Kierunki zmian nie budzą jednak wątpliwości. Podobnie, jak nie budzi mojej wątpliwości ocena, że przekroczenie celu inflacyjnego – choć przykre – nie jest wielkie i w znacznej mierze wytłumaczalne czynnikami pozostającymi poza zasięgiem polityki pieniężnej. Skoro więc RPP podjęła w zasadzie właściwe decyzje, a cel inflacyjny został mimo to przekroczony – gdzie tkwi błąd? Technika wyznaczania celu Pierwsza lekcja z „wypadku przy pracy” w roku 1999 dotyczy samej metody wyznaczania celu inflacyjnego. Jak wiadomo, wpływ czynników zupełnie przypadkowych i niezależnych od polityki pieniężnej na wskaźnik inflacji można wyeliminować poprzez zastosowanie tak zwanego wskaźnika inflacji bazowej. Wskaźnik inflacji bazowej – w różnych krajach definiowany w różny sposób – eliminuje zazwyczaj z łącznej inflacji wpływ wzrostu cen importowanych surowców, cen szczególnie podatnych na gwałtowne wahania, wreszcie wpływ na inflację decyzji administracyjnych, takich jak np. wzrost akcyzy na tytoń czy alkohol. Zasadniczo, celem pomiaru inflacji bazowej powinno być przedstawienie wskaźnika oddającego z grubsza kształtowanie się trendów inflacji w tych dziedzinach, w których czynnikiem stojącym za wzrostem cen są głównie: oczekiwania inflacyjne i polityka pieniężna. Gdyby sytuację w ostatnich dwóch latach oceniać za pomocą właściwie skonstruowanego wskaźnika inflacji bazowej, który między innymi wyeliminowałby wpływ na łączną inflację spadających światowych cen ropy i gwałtownego spadku cen żywności (skutek kryzysu rosyjskiego) w roku 1998 okazałoby się, że dynamika cen nie była wówczas wcale aż tak mała - a więc skuteczność polityki antyinflacyjnej aż tak duża - jak twierdził NBP. Z kolei jednak w roku 1999, eliminacja wpływu takich czynników jak słynne dwadzieścia kilka podwyżek cen benzyny kazałaby nam znacznie lepiej oceniać wyniki polityki pieniężnej. Dlaczego RPP nie oparła się przy wyznaczaniu celu inflacyjnego na dobrze opracowanym wskaźniku inflacji bazowej? Dwa lata temu tłumaczyła się brakiem takiego wskaźnika publikowanego przez GUS. To oczywiście prawda, ale wyliczenie inflacji bazowej nie jest zadaniem aż tak trudnym i kosztownym, by przez dwa lata nie można było tego zrobić. Druga uwaga techniczna jest jeszcze bardziej trywialna. Jeśli zmiany metodologiczne mogą tak wyraźnie podnieść wskaźnik inflacji jak w tym roku, czemu nie zadać sobie trudu nieco bardziej precyzyjnego zdefiniowania metodologii – np. ustalenia, że celem NBP jest inflacja mierzona przy stałej strukturze wag z roku poprzedniego? Krytyka... ale nie po czasie Druga z moich uwag dotyczących zachowania się RPP w roku 1999 odnosi się do tego, co można nazwać strukturalnymi korzeniami tegorocznej inflacji. Całkowicie zgadzam się z Bogusławem Grabowskim, że do przyspieszenia wzrostu cen żywności przyczyniła się nadmiernie silna reakcja protekcjonistyczna na spadek cen płodów rolnych w końcu roku 1998 i związane z tym spadkiem niepokoje na wsi. Nie mogę sobie jednak przypomnieć, by RPP protestowała przeciw tej polityce w czasie gdy Samoobrona blokowała drogi, a więc gdy problem powstawał. Wręcz odwrotnie, to wtedy właśnie dokonana została głęboka redukcja stóp procentowych NBP. Należy przyznać, że w kwestii zawirowań w finansach publicznych, a zwłaszcza katastrofy finansowej ZUS reakcja słowna NBP była szybsza i bardziej zdecydowana. Wystąpiła ona jednak również dopiero daleko po fakcie. Co ciekawe, retoryka była głównie skierowana przeciwko Ministerstwu Finansów – ministerstwu, które uprzednio w osamotnieniu walczyło o naprawę sytuacji w ZUS. Łatwo jest krytykować po czasie, kiedy krytyką nikomu się już nie narażamy, a negatywne efekty są widoczne gołym okiem. Znacznie trudniej jest robić to wówczas, gdy problem powstaje – zazwyczaj w ogniu politycznej walki. Nawiasem mówiąc w chwili, kiedy piszę ten tekst, toczy się właśnie dyskusja o podwyższeniu stawek celnych na żywność. Proponowanej skali podwyżek sprzeciwia się chyba tylko Ministerstwo Finansów. Głosu NBP w tej spawie nie słyszę. Problemy z kursem walutowym Trzecia ważna uwaga dotyczy sprawy kursu walutowego. Od wielu miesięcy NBP stara się skłonić rząd, by zgodził się na pełne upłynnienie kursu złotego. Koncepcja ta powstała w momencie, gdy występowała silna presja aprecjacyjna, a więc upłynnienie mogło wzmocnić polską walutę. W drugiej połowie 1999 sprawy potoczyły się jednak odwrotnie: zawirowania polityczne sprawiły, że złoty zamiast zyskać przejściowo stracił na wartości. Słaby złoty oczywiście również w jakimś stopniu przyczynił się do wzrostu presji inflacyjnej. Tym razem nie mieliśmy jednak do czynienia ze zjawiskiem całkowicie niezależnym od działań NBP. Bank centralny, gdyby tylko chciał, mógł zainterweniować na rynku sprzedając część swoich rezerw dewizowych i znacznie ograniczając spadek wartości złotego. Nie chcę oceniać słuszności takiej decyzji (w końcu złoty ponownie się wzmocnił, więc pewnie NBP miał rację). Chodzi mi raczej o ocenę bardziej długookresową i odnoszącą się do przyszłości. Brak reakcji na gwałtowne zawirowania wiązał się najwyraźniej z przywiązaniem NBP do koncepcji płynnego kursu walutowego. Co z tego przywiązania może wynikać w roku 2000 i kolejnych latach? Płynny kurs walutowy to sytuacja, w której o kursie decyduje tylko porównanie podaży walut napływających do kraju (np. z tytułu dochodów z eksportu oraz z tytułu napływu inwestycji zagranicznych) i popytu na waluty (np. potrzebnych na sfinansowanie importu). Kurs walutowy ustalany jest przez rynek na takim poziomie, że popyt z podażą równoważą się, a więc nie ulega zmianie poziom rezerw walutowych państwa. Jest to sytuacja komfortowa dla banku centralnego, który nie musi wypuszczać na rynek krajowy dodatkowych złotówek wydanych na odkupienie od podmiotów gospodarczych nadwyżek dewiz. W sytuacji presji aprecjacyjnej (a z taką mimo wszystko trzeba się liczyć w Polsce w latach 2000-2001, między innymi skutkiem ogromnych dochodów dewizowych z tytułu prywatyzacji), wzmacniająca się waluta krajowa dodatkowo wiodłaby do spadku inflacji. Niestety, każdy kij ma dwa końce. Wzmocnienie waluty krajowej w wyniku wystąpienia presji aprecjacyjnej przy płynnym kursie walutowym powoduje natychmiast pogorszenie salda obrotów bieżących bilansu płatniczego - i tak już w Polsce zbyt wysokiego. Mówiąc najkrócej, upłynnienie kursu walutowego (którego domaga się NBP) oznacza, że cały spodziewany w latach 2000-2002 duży napływ kapitału do Polski automatycznie przełoży się na wzrost niebezpiecznego deficytu. Na tak ryzykowny krok Polska nie bardzo może sobie obecnie pozwolić, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że po dwóch-trzech latach proces prywatyzacji zakończy się. Może to doprowadzić do gwałtownego spadku napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych, połączonego z kumulacją spłat zadłużenia zagranicznego. To z kolei oznacza wyraźny spadek podaży dewiz, a w warunkach płynnego kursu walutowego gwałtowne osłabienie złotego po części rujnujące dotychczasowe osiągnięcia polityki antyinflacyjnej prowadzonej przez RPP. Niestety, dotychczasowe doświadczenia z przywiązaniem NBP do koncepcji płynnego kursu walutowego każą w moim przekonaniu zachować dużą ostrożność przy podejmowaniu decyzji o upłynnieniu. Można sądzić, że skoro bank nie reagował na niekorzystne dla polityki antyinflacyjnej zmiany w roku 1999, tym bardziej nie zareaguje na zmiany krótkookresowo korzystne – prawdopodobne wzmocnienie złotego w latach 2000-2002. Więcej spokoju Z całego tego artykułu pragnę wyciągnąć jeden wniosek. Radzie Polityki Pieniężnej potrzeba dziś przede wszystkim więcej spokoju i refleksji. Nikt nie oskarża jej o popełnienie poważnych błędów w polityce pieniężnej, nikt nie ma też powodu uważać, że lekkie i uzasadnione czynnikami niezależnymi od NBP przekroczenie inflacyjnego planu w roku 1999 jest wielką katastrofą. Nie ma więc potrzeby nerwowej reakcji – ani słowami, ani czynami. Jest natomiast potrzeba zastanowienia się nad tym, co należy zrobić by przykre niespodzianki nie powtarzały się, a prestiż NBP jako strażnika wartości waluty z roku na rok wzrastał.
|